poniedziałek, 5 października 2015

Sukces uczniów z IIIC

Pod koniec zeszłego roku szkolnego czworo uczniów z naszej klasy wysłało prace literackie na XIX Ogólnopolski i XXIII Wojewódzki Przegląd Dziecięcej i Młodzieżowej Twórczości Literackiej LIPA 2015. Jego celem było wyłonienie stu laureatów spośród ponad tysiąca prac nadesłanych przez pięciuset piętnastu uczestników z całej Polski. We wrześniu dowiedzieliśmy się, że jesteśmy laureatami, czyli znaleźliśmy się wśród stu kreatywnych autorów młodzieżowych. Zostaliśmy zaproszeni do Bielska-Białej na wręczenie nagród (zbiorów wyróżnionych prac).
Oto nasze nagrodzone prace: 
1.
Czy warto…?

Pokonując ciężką kurtynę białej mgły, spowijającej wszystko i wszystkich, niewysoka dziewczyna przedzierała się przez gęste, kolczaste krzewy i trawy, zbierając po drodze mokre kropelki z roślin. Włosy stopniowo zmieniały się w kasztanowe kołtuny, otaczające szczupłą twarz, plączące się w gałązkach i opadające na niebieskie oczy. Zirytowana Ada wciąż odgarniała je z czoła, ale to pomagało tylko na chwilę.
Przyspieszyła. Czas ją gonił. Popielatobrązowa kurtka nie odróżniała się kolorem od liści plączących się pod nogami i szeleszczących sucho nad głową. Rękawiczki dawno się podarły, więc schowała je do kieszeni, na wypadek gdyby chciała je jeszcze pozszywać. Buty, mimo że wcześniej nigdy nie zawiodły, teraz zaczynały już nasiąkać wodą i stawały się coraz cięższe. Wiedziała, że jeśli jej niemądra eskapada niedługo się nie zakończy, w domu będzie miała niezłą awanturę.
Kiedy wśród gąszczu pojawiły się prześwity, Adi odetchnęła z ulgą. Może się nie spóźni. Zaczęło robić się ciemno. Nie miała pojęcia, która jest godzina, bo zapomniała wziąć komórkę. Zresztą, to dobrze. Jeszcze by jej zamokła, a za to na pewno czekałaby ją kara i brak telefonu przez dłuższy czas. Zapewne do momentu, kiedy sama by go sobie kupiła.
Widok, jaki ukazał się przypadkowym przechodniom, był absolutnie niecodzienny, co tylko wzmagało jego komizm. Z krzaków niedaleko przystanku wyłoniła się istota odrobinę tylko przypominająca dziewczynę, ale narzucało się raczej określenie „siedem nieszczęść”. Na głowie jeden wielki kołtun, buty przemoknięte, koszula rozchełstana, a o spodniach szkoda nawet wspominać. Ulubione dżinsy w strzępach. Jednym słowem, z chaszczy wyszło do cywilizacji jakieś nieboskie stworzenie.
Stworzenie z bardzo hardą miną, trzeba zauważyć. Ta mina znacznie złagodniała na widok kogoś, kto z całą pewnością nie był dzikusem z dżungli.
Przed Adrianną stał młody mężczyzna o wyrazistych rysach twarzy, ciemnych włosach i oczach czarnych jak noc. Czarna koszula, dżinsy i buty dopełniały obrazu przystojniaka, na widok którego każdą dziewczynę przechodzi rozkoszny dreszcz.
Ad, widząc Sebastiana, szybko pokonała dzielącą ich odległość z zamiarem utonięcia w jego ramionach, które powinny być już wyciągnięte. Niestety, wyciągnęły się tylko po to, żeby przytrzymać ją z dala od nienagannie czystego czarnego materiału. Na czole mrocznego anioła widniała zmarszczka, a usta wykrzywił lekki grymas.
- Gdzieś ty łaziła, Adrianno? Popatrz na siebie. Wyglądasz, jakbyś tarzała się ze świniami po chlewie, w którym ktoś powbijał gwoździe w podłogę. Cywilizowani ludzie chodzą po chodnikach. Do tego one służą. Wyjaśnij mi, dlaczego wolałaś przedzierać się przez te krzaki na tyłach galerii, jak jakiś złodziej albo bandyta.
Dziewczyna, która nie spodziewała się takiego powitania, aż zaniemówiła. Kiedy już nieco ochłonęła na tyle, żeby wydobyć z siebie jakiś dźwięk, do oczu zaczęły napływać jej gorzkie łzy, które usilnie starała się powstrzymać.
Nie może ich zobaczyć. On nie może ich zobaczyć… Proszę… Proszę, nie!
Jednak jej nieme protesty na nic się zdały. Krokodyle łzy skrzywdzonej dziewczynki popłynęły szerokim strumieniem po policzkach, lśniąc w świetle zapalanych właśnie latarni.
- Przepraszam… Nie chciałam.
Na Sebastianie smutek dziewczyny nie zrobił większego wrażenia. Nie był typem mężczyzny, który przejąłby się histeryzowaniem jakiejś słabej psychicznie panienki.
Kiedy ją poznał, myślał, że nareszcie spotkał kogoś, kogo szukał od dawna. Istotę o silnej woli, ognistym temperamencie, wiecznie uśmiechniętą i szczęśliwą, nie przejmującą się niepowodzeniami i nie potrzebującą szczególnego wsparcia. Po prostu do rany przyłóż. Jednak już po jakimś czasie okazało się, że Ada nie jest taka, na jaką wygląda. W głębi duszy była zwyczajną dziewczyną z średnio zamożnej rodziny, słabą i kruchą, jak większość innych.
-Popatrz na mnie. – sięgnął dłonią i uniósł jej podbródek dwoma palcami tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. – Co do mnie czujesz?
Ad zaskoczyło to pytanie. Jeszcze nigdy jej chłopak nie pytał o takie rzeczy. Zawsze mówiła mu o nich sama, bo było to dla niej naturalne. Postanowiła jednak spełnić jego… prośbę? Rozkaz? Bardziej rozkaz.
- Kocham cię.
Wypowiedziała te dwa słowa praktycznie bez namysłu. Nie zastanawiała się nad ich znaczeniem.
- Hmm… Czyżby? W takim razie, za co mnie kochasz?
Czemu on pyta o coś takiego? Kocham go i tyle. Nie musi mieć żadnych specjalnych powodów, argumentów, jak w sądzie.
- Jesteś przystojny, silny, czuję się przy tobie bezpieczna, lubię z tobą rozmawiać, nigdy mnie nie zawiodłeś… szanujesz mnie… jesteś wrażliwy… mądry… inteligentny… zawsze mnie wysłuchasz. Kochasz mnie…?
Zaczęła się wahać, czy naprawdę jest taki, jak go opisała i jak zawsze go sobie wyobrażała. Przy ostatnim stwierdzeniu pojawiła się nawet nutka pytania.
Czy faktycznie mnie kocha? Czy gdyby mnie kochał, ja nie byłabym ważniejsza od jakiejś koszuli, czy mokrych ciuchów? Ale ja chcę, żeby on mnie kochał. Chcę tego. Pragnę i potrzebuję jak powietrza…
Na jego ustach pojawił się drwiący uśmiech.
- A więc tak wyglądam w twojej wyobraźni? Świetnie. Tylko problem w tym, że połowa z tego to same wyidealizowane cechy albo całkowicie zmyślone bzdury. I nie patrz tak na mnie. Takie zachowania nie działają w moim przypadku.
Nastolatka zastygła, zmieniając się w słup soli. Kształtne usta utworzyły okrągłą literę „o” i ani myślały się poruszyć. Oczy z niedowierzaniem wpatrywały się w źrenice osoby, która właśnie wypowiedziała słowa gwałcące wszystkie rzeczy, których Adi dotychczas była całkowicie pewna. Jednak Sebastian najwyraźniej nie zamierzał zmienić drwiącego wyrazu ani roześmiać się serdecznie ze słowami: „Przecież żartuję!”. Dziewczyna stanęła na skraju przepaści, istniejącej tylko w jej głowie, ale nadal przecież przerażająco groźnej. Spojrzała w ciemną otchłań, próbując uporządkować galopujące myśli.
Nie kocha mnie. To na pewno. Inaczej nigdy by mnie tak nie zranił.
Nie jest idealny.
Nie jest w połowie tak idealny, jak sądziłam.
Nie jest nawet dobry!
Odzyskując panowanie nad własnym ciałem, prawie nadludzkim wysiłkiem, Ad odezwała się, starając się, by głos jej nie zadrżał.
- Sebastianie, czy ty kiedykolwiek mnie kochałeś?
Młody mężczyzna, mężczyzna idealny, mężczyzna idealny z pozoru, mężczyzna mający w pogardzie wszelkie postacie idealizmu odpowiedział na to ważne-nieważne pytanie. Nieważne dlatego, że Ad tak naprawdę znała już odpowiedź. Co więcej, była jej pewna. Musiała jednak usłyszeć te śmiercionośne słowa z ust samego Mężczyzny Nieidealnego, by mieć pewność, że nie uroiła sobie tego.
- Oczywiście, że nigdy cię nie kochałem, Adrianno Blak. Nigdy. Nawet przez sekundę… minutę… godzinę… dzień… miesiąc… a tym bardziej przez ten rok, który dzisiaj właśnie mija. Jesteś nikim, nędzną, marną istotą, która powinna do końca życia być mi wdzięczna za to, że zdecydowałem się poświęcić jej aż tyle czasu. Inne były mniej… fascynujące, ale nie czuj się wyjątkowa. Po prostu nie znalazłem jeszcze twojej następczyni. Ale spokojnie, nie będę szukał długo. KAŻDA może być moja, jeśli tylko zechcę. KAŻDA. A teraz żegnaj, Szara Dziewczyno o numerze 20. Taka równa liczba…
Odwracając się bez pośpiechu, zajrzał jej w oczy, szukając w nich bólu, smutku, rozpaczy, pustki, żalu, niedowierzania czy innych śladów jego celowo raniących słów. Nie znalazł ich jednak. Wszystkie te emocje i odczucia były już ukryte bardzo głęboko, wrzucone na samo dno owej czarnej rozpadliny, poniewierające się między ostrymi skałami i ukryte w rozmaitych jaskiniach, których czeluści nawet najjaśniejszy reflektor nie rozjaśni.
Za to z żelaznej klatki wydarły się na wolność bestie siejące trwogę wśród inteligentnych ludzi – Wściekłość, Zemsta i najstraszliwsza z nich - powstała z zatrutej miłości – Nienawiść.
Ujrzawszy te trzy bestie, Sebastian czym prędzej oddalił się z miejsca, które już na zawsze miało być miejscem przeklętym, w którym ludzie stają się smutni, ogarnia ich beznadzieja i ulatuje chęć życia lub poznają zapach Nienawiści.
Tak właśnie unicestwiona została ta Ada, którą wszyscy znali. Narodziła się żądna zemsty istota, nie potrafiąca myśleć o niczym prócz Sebastiana i jego okrutnej zabawie.

Dwa lata później dwoje ludzi spotkało się przypadkiem przed supermarketem. Dwoje ludzi, którzy znali się bardzo dobrze, a jednocześnie ani trochę. Dwoje ludzi, którzy udawali, że nie widzą się nawzajem. Dwoje ludzi, z których jedno bało się drugiego, a drugie udawało, że nienienawidzi pierwszego.
Człowiekiem numer jeden był mężczyzna o pięknej twarzy i czarnych oczach. Niegdyś ubierał się na czarno. Teraz najjaśniejsza z bieli raziła w oczy i kontrastowała z jego śniadą skórą.
Człowiekiem numer dwa była młoda kobieta z oszałamiająco niebieskimi oczami, wiśniowymi ustami i kasztanowymi włosami. Dawniej nosiła kolorowe ubrania, odzwierciedlające jej radosną naturę. Dzisiaj jej sylwetkę opinały czarne legginsy, czarna bluzka i czarna obcisła skórzana kurtka. W spojrzeniu też był kolor czarny. Mrok.
Dwoje ludzi z pozoru obojętnie minęło się na chodniku. Z pozoru… Trzy bestie, trzymane na krótkiej smyczy, szarpnęły się gwałtownie, rozrywając łańcuchy i węszyły w powietrzu, łapiąc trop. Instynkt samozachowawczy zadziałał, wprawiając w drżenie słabe stworzenie. Tak, bał się. Bał się Wściekłości. Bał się Zemsty. Bał się Nienawiści.
I słusznie.

Wiedziała, że on się boi. Czuła to. Tym razem to ona była drapieżnikiem, on ofiarą. Nie tak jak przed dwoma laty. Bawił się nią jak kot myszą przed pożarciem jej i zdruzgotaniem drobnych kosteczek. Jednak teraz Adi stała się lwicą, zwodzącą i nękającą słabą antylopę.
Śledziła swą ofiarę. Śledziła, obserwowała, od czasu do czasu pokazywała się Sebastianowi, żeby wiedział, że ona nie zapomniała. Nie zapomniała, pamięta i nigdy nie zapomni. Aż do końca świata, ewentualnie życia.
Życie: Czym jest życie? Czy życie to synonim egzystowania? Według Adi były to raczej przeciwieństwa. Filozofia życiowa Ady była od jakiegoś czasu prosta: „Zachowuj się normalnie, czekaj na wyzwolenie.” Brzmi to dość dziwacznie dla osoby postronnej. Tak, ale ma więcej sensu, niż się wydaje. Do tej pory postępowała zgodnie z nią. Ale nadszedł czas „wyzwolenia”.

Po zabawie w chowanego, berka i tysiąc innych podwórkowych gier, Ad schwytała tego, który zadał jej tyle bólu, który zmienił jej serce w kanciastą czarną bryłę, trawioną wiecznym jadem. Wreszcie leżał przed nią. Leżał i jęczał, nie wiedząc, co się dzieje. Taki bezbronny…
Nie! Nie jest bezbronny. Za to, co mi zrobił, nie jestem w stanie wymierzyć mu zasłużonej kary… Nigdy tego nie odpokutuje.
Z lnianym workiem na głowie, ciśnięty na zimną betonową podłogę, spętany – wyglądał niczym prosię przeznaczone na rzeź. Prawdę mówiąc, taki mniej więcej miał być jego los. Mniej więcej – czyli niedokładnie.
- Wstawaj! Nie mamy czasu na odpoczywanie.
Kopniak. Mężczyzna przestał jęczeć i znieruchomiał.
- Nie słyszałeś?! Wstań! Wiem, że potrafisz.
Kopniak. Zduszony jęk bólu.
Ad spojrzała w dół. Była silną kobietą. Da radę. Łapiąc za sznury, wtaszczyła Sebastiana na niewielkie, twarde krzesło, po czym przywiązała go do oparcia i siedzenia nowymi linami. Worek został zdjęty. Seba potoczył nieprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu, próbując przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Nic. Totalna pustka. Czarna dziura w pamięci.
- Cccoo się stało…? – wybełkotał niewyraźnie.
- Nieważne. Wiesz, dlaczego się tu znalazłeś? – lodowaty ton głosu nie pasował do ślicznej twarzyczki, patrzącej na niego niewinnie z odległości dwóch metrów. Nie chciał odpowiadać. Nie mógł.
- Mów!
Uderzenie w twarz. Milczenie.
- Mów!!
Uderzenie. Krew z nosa.
- Ty…ty… ty łajdaku! Mów do jasnej cholery! – dziewczyna rozpłakała się, szlochając rozdzierająco. Płakała długo… bardzo długo.
Płakała, zamiast robić to, co sobie zamierzyła. Wypuściła Bestie. Dała im wolną rękę. Przynajmniej próbowała. Jej łagodna natura nie pozwoliła jej jednak na całkowite zatracenie się w okrucieństwie. Chciała torturować tego złego człowieka, który teraz był całkowicie zdany na jej łaskę. Chciała przypalać mu skórę, by cierpiał tak, jak ona, kiedy wypowiadał słowa, raniące ją jak sztylet raz po raz wbijany w plecy. Chciała go bić, kopać, dźgać. Chciała ciąć mięśnie i ścięgna zardzewiałym tępym nożem, by bolało jak najbardziej. Chciała wyrwać mu wszystkie włosy z głowy, by każdy zobaczył jego hańbę. Chciała wstrzykiwać mu w żyły trucizny i patrzeć jak wije się w męczarniach. Chciała go podtapiać, palić kwasem, odcinać palec po palcu, ale zamiast tego klęczała przy nim i płakała gorzkimi łzami, z którymi odpłynęły trzy Bestie. Nie było już komu mścić się na dręczycielu. Nie było.
Adrianna spędziła w pachnącej stęchlizną piwnicy trzy doby w stanie podobnym do katatonii. Nie jadła, nie piła, nie ruszała się. Po prostu siedziała i patrzyła w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Organizm w końcu poradził sobie z załamaniem nerwowym i Ad wróciła do świata żywych. Wstała i spokojnymi ruchami odwiązała wyczerpanego, wycieńczonego i zakrwawionego Sebastiana. Osunął się na ziemię. Nie miał siły wstać, nie miał siły nawet usiąść, ale, że „złego diabli nie biorą”, Ada nie martwiła się nadto i była pewna, że prędzej czy później zbierze siły i wydostanie się z piwnicy.
Zostawiając Mężczyznę Nieidealnego, wyprostowała się i wolnym krokiem wyszła do zwyczajnego świata, gdzie poczuła we włosach delikatny wiatr, pachnący rosnącym nieopodal sosnowym lasem i pomyślała, że życie jest piękne. Myśli nie zatruwały jej już Wściekłość, Zemsta i Nienawiść, więc wszystko stało się krystalicznie przejrzyste. Także jej serce wyzdrowiało.
Mimo, iż Sebastian zrobił coś niewybaczalnego i absolutnie okrutnego, naprawdę nie warto było chować urazy. Nie warto, bo to wyniszcza człowieka od środka. Wyniszcza, truje, stopniowo unicestwia, nie pozwala żyć prawdziwym życiem. W pamięci trzeba zachowywać tylko tych, którzy na to zasłużyli. Reszta nie dość, że skrzywdziła wcześniej, to zatrzymana we wspomnieniach i zamknięta w mentalnej skrzyni, będzie czynić zło także później, długo, bardzo długo, może nawet przez całe nasze życie.
Czy powinniśmy dawać takim osobom szansę czynienia nas nieszczęśliwymi?...



2.

Ja i Magda przyjaźniłyśmy się praktycznie od zawsze. Byłyśmy prawdziwymi papużkami nierozłączkami już od wczesnych lat dzieciństwa. Kochałyśmy się jak rodzone siostry i prawie nigdy się nie kłóciłyśmy. Każdy mniejszy, czy większy spór zawsze kończył się szybkim pogodzeniem. Nie potrafiłyśmy, nie odzywać się do siebie dłużej niż kilka dni. Rozumiałyśmy się bez słów - gdy jedna z nas zaczynała coś mówić, druga w mig dokładnie wiedziała, o co chodzi. Miałyśmy też bardzo podobne gusty muzyczne, co wiązało się z wieloma naszymi ulubionymi, ukochanymi piosenkami, niosącymi mnóstwo cudownych wspomnień. Ufałam Magdzie bezgranicznie i wiedziałam, że zawsze mogę na nią liczyć w każdej sprawie. Wiedziałyśmy o sobie wszystko, nie miałyśmy przed sobą żadnych tajemnic. Wspierałyśmy się w trudnych chwilach, a wspólne spędzanie czasu nigdy nas nie nudziło.
W życiu nie spotkałam i pewnie nigdy już nie będzie mi dane spotkać drugiej tak wspaniałej osoby, jaką była Magda. Zawsze kiedy ją wspominam, automatycznie uśmiecham się od ucha do ucha. Powiedzieć o nas, że byłyśmy bratnimi duszami, to zdecydowanie za delikatne określenie na to, co nas łączyło. Wspólne lata od przedszkola dotrwały aż do teraz, kiedy jesteśmy już w gimnazjum i nigdy nie wystawiły naszej przyjaźni na próbę.
Pamiętam, jak kiedyś miałam nieco trudniejszy okres w życiu i lekką depresję. Nie spałam często po nocach, pogrążona w beznadziejnym dołku właściwie bez powodu. Siedziałam, myślałam i powoli nie mogłam już wytrzymać z samą sobą, myślami i całym tym bezsensownym smutkiem. Dzwoniłam wtedy do jedynej osoby, która idealnie wiedziała jak mnie pocieszyć.
-Czy ty wiesz, która jest godzina?! - na początku zazwyczaj witała mnie zaspanym, zirytowanym głosem, ale już po chwili rozmawiała ze mną normalnie. Rozumiała, jak bardzo jej wtedy potrzebowałam. Mogłam się jej wyżalić, a ona mnie wspierała. Byłam jej, zwłaszcza w tamtym czasie, niezmiernie wdzięczna. Do dziś z resztą jestem nadal. Nieraz wyciągała mnie z większych smutków. Teraz tylko zastanawiam się często, czy okazywałam jej tę wdzięczność tak bardzo, jak ją czułam. Mam nadzieję, że tak, bo Magda była najlepszą przyjaciółką pod słońcem.
***
Każdy czasem doświadcza pewnego dziwnego uczucia, które nadchodzi, gdy próbuje się zasnąć. Człowiek najzwyczajniej w świecie, spokojnie kładzie się spać i prawie zasypia. Jednak w tym pograniczu snu i jawy nagle ogarnia go przerażające wrażenie spadania, które gwałtownie przebudza go i pozostawia nieco oszołomionego i przestraszonego. Za każdym razem to nieprzyjemne zjawisko intryguje tak samo, za każdym razem człowiek budzi się ocknięty tym nagłym impulsem, cały zlany potem. Początkowo normalny, przyjemny sen, urwany tak nagle i pozostawiający po sobie niewyjaśniony niepokój, strach. Całe moje życie było takim błogim, miłym snem, którego nie doceniałam, aż do dnia, w którym zginęła Magda. Wypadek samochodowy. Wracała do domu z tatą po wizycie u dziadków. Karambol na autostradzie, oboje zginęli na miejscu.
Gdyby to okropne wrażenie spadania we śnie pomnożyć przez nieskończoność, to nadal nie odzwierciedliłoby tego, co poczułam w chwili kiedy zapłakana siostra Magdy zadzwoniła do mnie tego dnia, żeby powiedzieć mi, co się wydarzyło. Nie potrafię opisać, co czułam dzień w dzień przez te kilka wydających się nie mieć końca miesięcy po jej śmierci. Tak niewyobrażalnej, ogromnej rozpaczy nie da się ubrać w słowa. Najsmutniejsze, najokropniejsze epitety w najmniejszym stopniu nie wyraziłyby równoczesnej, zwalającej z nóg pustki i goryczy, jakiej doświadczyłam. W tamtym czasie uważałam, że śmierć przyjaciela jest jest też śmiercią jakiejś części mnie, cząstki mojej duszy. Z perspektywy dnia dzisiejszego, choć początkowa gorycz trochę się ulotniła, wiem jedno - nie myliłam się co do tej cząstki.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że pogrążona w najogromniejszej rozpaczy jaką można sobie wyobrazić, budziłam się często w nocy i sięgałam odruchowo po telefon, gotowa zadzwonić do Magdy, żeby wypłakać się jej, tak jak dawniej to robiłam. I gdy ledwo przebudzony umysł przypominał sobie brutalną prawdę, czułam się, jak gdyby ogromny głaz spadał mi na brzuch. Głaz niekończącej się, beznadziejnej otchłani żalu, desperacji, bólu.
Przecież Magda była taka młoda! Nie zdążyła nawet poczuć cząstki tego, co zwą życiem. Nie zdążyła powąchać życia. Jakaś siła wyższa tak po prostu - zabrała ją, gdzieś tam. Często snułyśmy plany na przyszłość. Odległe, głupie i infantylne marzenia dwóch nastolatek, którym nigdy niczego nie brakowało. Obiecywałyśmy sobie, że zawsze, bez względu na wszystko, będziemy się przyjaźnić. Że nawet jak założymy własne rodziny, będziemy się nadal spotykać, że moje dzieci będą się przyjaźnić z dziećmi Magdy, tak samo jak my. W naszych planach nie było miejsca na śmierć. Przecież miałyśmy żyć wiecznie! Śmierć nigdy nie jest w planach. Moja przyjaciółka nie mogła znać tego całego planu. Nie wiedziała kiedy ostatni raz podziwia zachód słońca, nie zaplanowała sobie ostatniego dnia życia. Ani ostatniej godziny. Jej życie przerwał jeden moment, niczym nożyczki przecinające nić. Nić łączącą jej życie z moim. Nić łączącą, miejmy nadzieję, życie na ziemi z jakimś innym, nie dającym się pojąć rozumem, świetniejszym życiem. Śmierć jest niesprawiedliwa. Magda nie zasłużyła sobie na to. Czy ja zasłużyłam sobie na tę ogromną stratę?...
Pozbierać się po tej tragedii było mi, a właściwie nadal jest, bardzo, bardzo ciężko. Ale przecież trzeba było zacząć żyć znowu. Nie można zrezygnować z własnego życia z powodu śmierci drugiej osoby. To tak jakby odeszły dwie dusze, a faktycznie umarła przecież tylko jedna. Aż jedna... Nie można siedzieć samemu w pokoju i patrzeć bezmyślnie w martwą przestrzeń. I płakać. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że naprawdę można całkiem wypłakać oczy. W pewnym momencie po prostu nie umiałam już płakać, naprawdę. Dużo spałam. We śnie wszystko było takie kolorowe i piękne, jak dawniej. Najgorsze było budzenie się każdego dnia na nowo. Każdego poranka odkrywanie od początku brutalnej, okrutnej rzeczywistości. Za każdym razem identyczny szok. Za każdym razem przeżywałam takie małe deja vu, jak gdyby zaskoczona faktem, że owszem, Magda nie żyje. I za każdym razem ta świadomość utraty bliskiej osoby uderzała we mnie tym samym okropnym głazem bólu. Nie raz już myślałam, że udało mi się jakoś pogodzić z tym wszystkim, jednak wszechogarniająca, powalająca boleść, rozpacz i nowe łzy zaskakiwały mnie ciągle od nowa.
Boję się zostawać sama, zdana tylko na siebie i swoje myśli. Staram się jakkolwiek rozmawiać z rodziną. Zagłuszać piękne, a jakże teraz smutne, wspomnienia. Czytam dużo książek, to mi bardzo pomaga. Wczuwam się w spokojną, wyimaginowaną rzeczywistość powieści i na dłuższą chwilę zapominam o żalu. Słuchanie głośnej muzyki przez słuchawki też pomaga. Dosłownie wycisza myślenie. Wyłącza umysł. Czasami jednak muzyka niesie z sobą całkowicie odwrotny efekt. Nieraz przecież natrafię na jedną z "naszych piosenek". Uśpione gdzieś głębiej w głowie wspomnienia uaktywniają się ze zdwojoną siłą. Wtedy nie wytrzymuję i całkowicie się rozklejam. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile w jednej piosence może być zakopanych, ukrytych, a tak silnie uwalniających się wspomnień i obrazów. Zupełnie jakby były wyryte w tekście, w melodii. Każda piosenka ma dwie historie. Tę, o której bezpośrednio, werbalnie śpiewa wykonawca oraz tę drugą - głośniejszą, piękniejszą, głębszą i silniejszą. Tę którą słyszy się sercem. Wspomnienie. Osobne wspomnienie, związane na przykład z kochanym przyjacielem. Niektórych piosenek nie potrafię już słuchać. Nie wiem, czy wspomnienia do nich przywiązane kiedykolwiek się ulotnią, ale jak na razie wiem, że teraz przynoszą mi za dużo cierpienia...
***
Nie wiem, czy to wszystko ma sens. Czy może posiadać sens coś, co przynosi ze sobą sam ból? Od wypadku minęło już kilka miesięcy i chyba udało mi się jakoś pozbierać psychicznie. Pozbierać się, to pojęcie względne. Muszę żyć dalej, iść przed siebie. Nie zamknęłam się w sobie, choć było ciężko. Nie wiem, czy kiedykolwiek zapomnę o mojej pierwszej, jedynej i najprawdziwszej, najszczerszej przyjaźni. Jeśli nie, to mam tylko nadzieję, że pewnego dnia po prostu uda mi się pogodzić z jej stratą na dobre. Wiem również, że Magda swoim życiem absolutnie nie zasłużyła sobie na zapomnienie. Zwłaszcza nie na moje...




3.

Gdyby otarte kolana nie stanowiły przeszkody, żaden z nas nie leżałby na podłodze. Powierzchni, na której ludzi trudno odróżnić od odchodów, w których się tarzają. Przyzwyczailiśmy się do smrodu i pleśni zbierającej się w kątach. Co jakiś czas zapachową monotonię przerywa metaliczna woń krwi, gdy któryś z więźniów próbuje odgryźć sobie palec, by choć na chwilę przeniesiono go do jednostki szpitalnej. Tylko tam są łóżka. Nikt z nas nigdy tam nie trafił, a co odważniejsi mówią, że w całym budynku nie ma takiego miejsca. Istnienie jednostki szpitalnej można porównać do tego, co Siedemnasty opowiada o sobie - nikt w to nie wierzy. Siódmy mówi, że gdzieś tu trzymają materiały wybuchowe. Odpowiadam, że mnie to nie obchodzi i wracam do zwijania się w głodowych konwulsjach. Czwarty twierdzi, że zna datę. Codziennie od dwóch tygodni wykrzykuje, że jest trzydziesty pierwszy października. Nikt już nie zwraca na to uwagi.
Dzwoni dzwonek. Zimny, drażniący brzęk rozdziera nasze spuchnięte od bicia uszy. Piąty zaczyna płakać. Jest najmłodszy, jednak nikt nie wie, ile dokładnie ma lat. Wyciągają sąsiadów z celi obok. Poddają się bez słowa, a następstwem nawet najcichszego jęku jest stłumione uderzenie i stukot kolan uderzających o ziemię. Szurając nogami po brudnym podłożu, idziemy spożyć nasz jedyny w ciągu dnia posiłek. Nikt nie ma apetytu, mimo, że przez większość czasu pościmy. Daję Siódmemu resztkę papki. Patrzy na mnie, a ja nie wiem, czy potrafię cokolwiek powiedzieć. Zaraz potem leżę na podłodze, ogłuszony ciosem strażnika. Mówi, że jeśli zjadłem, muszę ustawić się w kolejce do badań. Ładna nazwa: "Badania". Na tym słowie cały urok się kończy. Dziś chcą testować kolejną wersję "wirusa idealnego". Do pomieszczenia, gdzie wszystko się odbywa, wchodzą numery parzyste do trzydziestu, poza Dwudziestym Ósmym, który już dawno zmarł. Przegryzł sobie żyły na przedramionach, a my patrzyliśmy obojętnie, jak wstrząsają nim śmiertelne drgawki. Zawsze przed badaniami próbuję przypomnieć sobie, skąd się tu wziąłem. Inni mówią, że porwano ich z ulicy. Myślę, że ze mną było tak samo. Wiem, że to moja ostatnia wizyta w pokoju badań. "Szósty"! Wchodzę. Zastanawiam się, który z nas jako pierwszy będzie miał objawy wywołanej choroby. Gdybyśmy mieli jakąś własność, może nawet robilibyśmy zakłady. Pamiętam, jak Jedenasty drapał się po języku, próbując wydobyć mrówki, które, jak twierdził, siedziały w środku. Udało mu się wydłubać dziurę na wylot. Nigdy już się nie odezwał. Siadam na krześle. Jest niewygodne, a oparcie sprawia, że bolą mnie plecy. Nie ma tu strażników. Wiedzą, że nie będę się wyrywał. Kiedyś złamali mi rękę. Moje ramię ma teraz dodatkowy łokieć. A przynajmniej wygląda jakby miało, bo kość zrosła się krzywo. Widzę strzykawki. To jedyne czyste rzeczy tutaj, bo zależy im na poprawnym rozwoju wirusa. Czasami chciałbym, żeby ten pokój wzbudzał we mnie jakiekolwiek emocje. Zmęczenie nie jest emocją. Siedzę i patrzę, jak przygotowują coś, co mnie zabije. Nie mogę nawet przypomnieć sobie, jak odczuwa się strach. Myślę o tym, czy moje paznokcie nie są już zbyt długie. Dwudziesty Trzeci zjadał swoje. Mówił, że ten smak przypomina mu dom. Nie umiał odpowiedzieć, gdy zapytałem: "Dlaczego?". Pewnie wymyślił to, nie chcąc się przyznać, że nic nie pamięta. Tak samo jak ja. I Siódmy. I Dziewiąty. I Szesnasty. Nikt nie wie, co było przedtem. Chwieję się na krześle. Facet, który wstrzykuje mi wirusa, jest łysy. Gdy pochyla się nade mną, z całej siły zaciskam zęby na jego nosie. Chrząstka pęka z nieprzyjemnym chrupnięciem, a ja zaczynam się śmiać. Śmiać! Histerycznie śmiać! W odpowiedzi dostaję cios prosto w żołądek. Wymiotuję na podłogę, gubiąc przy tym kolejnego zęba. To cud, że dotrwały do tej chwili. Kopnięcie w żebra pozbawia mnie oddechu. Kiedyś gruby Trzeci usiadł mi przez nieuwagę na głowie, gdy leżałem na podłodze celi. Prawie się udusiłem, bo nie miałem siły się ruszyć. Czułem się tak samo, jak teraz. Facet łamie mi żebro kopiąc ponownie. Przegryziony nos utrudnia mu oddychanie, więc się zatrzymuje. Wstaję. Gdyby ktoś zapytał mnie wtedy co robię, odpowiedziałbym, że nie wiem. Widzę, jak rusza ku mnie. Podnoszę pustą strzykawkę, odrywam igłę i ją połykam. Czuję jak rozrywa mi przełyk. Facet staje w miejscu, nie wiedząc co robić. Nigdy bym nie pomyślał, że wszystko tak się skończy. Osiemnasty przechwalał się kiedyś, że umrze ostatni. Życzyłem mu wtedy powodzenia. Pamiętam, że Piąty płakał. Nie wiem, czy jego oczy były kiedykolwiek suche. Rzucam się po podłodze. Słyszę werble. Strażnik trzyma bęben i wali w niego pałeczkami. Jestem w sali rozpraw, a sędzia podnosi głos próbując przekrzyczeć instrument. Jestem na placu zabaw, a moje nogi się kurczą, bym mógł pohuśtać się na nisko zawieszonej huśtawce. Jestem znów na podłodze w ciemnym pomieszczeniu. Werbel ucichł. Chcę powiedzieć strażnikowi, żeby grał jeszcze. Słyszę: "Trzeba go dobić, nie mamy na to czasu". Rozlega się dźwięk wyciąganego magazynka pistoletu. "Są wszystkie". "Zrób to szybko, inni czekają". Werbel wznawia swoje rytmiczne, pulsujące dudnienie, ale oni zdają się go nie słyszeć. Nie chcę wracać. Wystawiam język w dziecinnym geście mówiącym "odczep się". Czuję szarpnięcie w skroni. Werbel milknie.



4.
Miłość jest jak przekleństwo.
  Zniecierpliwiony patrzyłem przez okno, czekając na Rozalię. Moi, jak i jej bliscy twierdzą, że jesteśmy kuzynostwem. To zwykłe nadużycie, tylu krewnych nas dzieli. Ciekawy byłem, ile drewniany parapet, na którym siedziałem, czekając na dziewczynę, wytrzyma, przecież ważyłem dość sporo. Przyciszyłem muzykę, lecącą z głośników, chciałem słyszeć nadjeżdżający samochód.

  Minuty mijały, a siedemnastolatki dalej nie było. Znudzony spoglądałem na ogród, niby nic ciekawego, ale musiałem jakoś zabić czas. Mój wzrok padł na ulubieńca rodziny, dalmatyńczyka imieniem Darck, gdy obok białego płotu mojego domu zatrzymał się czarny Lexus, należący do Dawida, ojca  dziewczyny. Uważnie obserwowałem, jak rudowłosa wyciąga materiałowe torby podróżne, mężczyzna coś jej zacięcie tłumaczył, po czym ze zezłoszczoną miną chwyciła za torby, patrząc jak wóz odjeżdża. Wstałem szybko z parapetu, nie chciałem, by Roza sama je niosła. Wiadomo – dziewczyna jak to dziewczyna miała wpakowane tam pół garderoby, milion kosmetyków i Bóg wie ile par butów. A pomyśleć jeszcze, że ta długowłosa piękność, odziana w krótką, fioletową sukienkę, kiedyś miała włosy krótsze od moich, nosiła workowate ciuchy, kochała się w samochodach, grała w strzelanki i wyścigi. Podczas mojego skoku, upadłem na dywan, zrzucając przy tym kartki z tekstami piosenek mojego autorstwa. Dzięki temu wyzbywałem się swoich emocji, a kiedy razem z przyjaciółmi graliśmy i śpiewaliśmy moje utwory, czułem się najlepiej na świecie. Zbiegłem szybko na dół, nie mogłem pozwolić, by ta piękna, delikatna dama nosiła takie ciężary. Należałem do prawie wymarłego gatunku, do dżentelmenów. A zresztą, kogo ja oszukuję? Przecież nie jestem żadnym głupim dżentelmenem, chciałem  pokazać, jaki to ja jestem wspaniały, by zrobić na niej dobre wrażenie. Czy to moja wina, że panna Wrzesień namieszała mi w  głowie? Ciągle utrzymywaliśmy ze sobą kontakt, co sprawiło, że moja dziewczyna, Wiktoria, zerwała ze mną, co niezmiernie cieszyło mnie, ponieważ nie kochałem jej, jednak nie chciałem jej ranić. Kiedy jej nie było, mogłem cały wolny czas poświęcić na korespondencje z kuzynką. Boże, co ja gadam, przecież moja rodzina zabiłaby mnie za to w bardzo brutalny sposób. Zbiegłem szybko po schodach, o mało nie wpadłem na moją siostrę, która obrzuciła mnie tym swoim kpiącym wzrokiem. Musiała się czegoś domyślać. Wyszedłem na zewnątrz.
  – Roza, głupku, czemu nie dzwoniłaś, pomógłbym Ci – dziewczyna wypuściła z rąk torby, podbiegła do mnie, po czym jej dłonie znalazły się na mojej szyi, Cóż ja miałem zrobić? Odwzajemniłem uścisk. Kruchość i delikatność dziewczyny przerażała mnie troszeczkę, bałem się, że mógłbym w jakikolwiek sposób zrobić jej krzywdę, czego bardzo bym nie chciał. Pragnąłem jej szczęścia jeszcze bardziej niż swojego. Wziąłem od  ukochanej bagaże i kazałem iść do domu, gdzie zza firanki oglądała nas farbowana blondynka, niewyglądająca na swoje pięćdziesiąt lat.
   Leżeliśmy na jednym łóżku w moim pokoju, nasze ciała dotykały się, a dłonie złączyły w mocnym uścisku, oglądaliśmy jakiś nudny film, który wybrała moja kuzynka. Co, jak co, ale mój rudzielec nie posiadał gustu, ponieważ dzieło nie podobało mi się wcale, mimo że ona zachwycała się nim. Właściwie bardziej niż na tym, co działo się na ekranie dużego telewizora, postawionego w moim pokoju, skupiałem się na pięknych, zielonych soczewkach Rozy. Nie wiem, w czym przeszkadzały jej  te wspaniałe, szare tęczówki, w których tonąłem, gdy jeszcze zgrywała chłopaka. Patrzyłem na twarz rudowłosej, która była naprawdę piękna, najpiękniejsza na świecie, całe szczęście zaczęła zachowywać się, jak na dziewczynę przystało. Duże, kształtne usta musnęła jakimś delikatnym błyszczykiem lub szminką, nie wiem, nie znam się na takich rzeczach. Nosek miała malutki i troszeczkę zadarty, co dodawało jej uroku. Zaróżowione policzki, pokrywało parę słodkich piegów. Szare tęczówki, na całe szczęście bez soczewek, okalał długi wianuszek czarnych rzęs. Posiadała też to, czym w tych czasach mało kto, mógł się poszczycić – dwie zmarszczki wokoło ust, świadczące o tym, że moja miłość uśmiechała się jeszcze częściej niż mrugała. Często mówiła, że jest szczęśliwa, zwłaszcza tutaj, kiedy mogła odpocząć od miasta i ludzi. Wieś to naprawdę cudowna sprawa.
  – Będę się zbierać, jesteś zmęczony – powiedziała, uśmiechając się szeroko, jak to ona, zawsze uśmiechnięta, zawsze szczęśliwa. Niepoprawna optymistka.
  – A ty? – spytałem, nie spuszczając z niej wzroku.
  – Po pierwsze, jak wiesz, drogi kuzynie, a może i nie wiesz, w co szczerze wątpię, bo ty wiesz wszystko przecież, jestem uzależniona od szataństwa, jakim jest kofeina. Wypiłam chyba trzy kawy i colę dzisiaj. Po drugie, jak zwykle się przygotowałam na nasze nocne rozmowy i spałam w samochodzie –  powiedziała patrząc w me oczy. Dlaczego ona musiała być moją kuzynką?! Czemu to akurat ona, dlaczego nie ktokolwiek inny?
 – Zostań – chwyciłem za dłoń panny Wrzesień i zaraz poczułem to przyjemne uczucie, wywołane jej dotykiem. Chciałem mieć tę dziewczynę tylko dla siebie, ale jak to mawia moja siostra: ,, życie to słaba telenowela, a Bóg, jeżeli w ogóle istniej, to najgorszy reżyser".
  Siedzieliśmy z Rozalią na łące na kocu, wpatrując się w zachód słońc, gdzie tak bardzo lubiłem spędzać czas. Słońce zaszło, a my dalej tam siedzieliśmy, dziewczyna przygnębiona czymś, opowiadała o życiu w wielkim mieście, o swoim przyjacielu Krzyśku, który najprawdopodobniej się w niej zakochał. Ogromny szczęściarz z tego Dąbrowskiego czy jak mu tam, on śmiało może kochać najmłodszą z Wrześniów.
   Rudowłosa przytuliła się do mnie, a z jej oczu popłynęły łzy, szybko jednak oderwała się, opanowując płacz, tak jakby nie chciała okazać słabości, tak jakby sądziła, że to coś złego. Może po prostu nie chciała mi się zwierzać, a miała stuprocentową pewność, że jej nie odpuszczę opowieści, kiedy dowiem się, że jest smutna, przygnębiona. Patrzyliśmy sobie w oczy. Jej usta zbliżyły się do moich w niebezpiecznie szybkim tempie i najzwyczajniej w świecie cmoknęła mnie tak, jak zazwyczaj robiła to w policzek na powitanie czy pożegnanie. Czemu zakazana miłość zawsze jest najpiękniejsza? Tę, jakże przepiękną, chwilę przerwały nam kropelki lecące z nieba, wiatr zaczął mocniej wiać. Na twarzy dziewczyny dostrzegłem jakiś grymas niezadowolenia, jakby nie podobało się jej to, że należy się już zbierać do domu. Mnie szczere mówiąc też. Na nasze nieszczęście deszcz z małych kropelek zmienił się w się istną ulewę. Podniosłem z trawy koc. Trzeba było się już zbierać, nie chciałem, żeby się przeziębiła a tym bardziej zachorowała na coś poważniejszego. Chwyciłem szczuplutką dłoń kuzynki, była chyba dużo mniejsza od mojej. Zaczęliśmy biec, jak to robią w tych wszystkich beznadziejnych komediach romantycznych. Teraz, idąc ich schematem, powinniśmy wbiegnąć do domu i cali mokrzy całować się namiętnie w korytarzyku, czekając na brawa i gratulacje rodziny. Mogłem tylko o tym pomarzyć. Głupia ciotka Zuzanna, to przez nią nazywają nas kuzynostwem. To ona rzekomo łączy nasze familie w jedną wielką całość.
Jak nigdy w wakacje obudziłem się przed dziesiątą i zszedłem na dół. Na mojej twarzy malował się jakiś grymas niezadowolenia, wymieszanego z nadzieją na to, że jednak będziemy mogli być razem. Przez ten miesiąc, który Wrzesień u nas spędziła, upewniłem się, że ją kocham, a to uczucie rosło z każdą spędzoną chwilą, czyli cały dzień i dziewięćdziesiąt pięć procent nocy. Wszedłem do białego pomieszczenia, zwanego kuchnią, w którym mama przyrządzała najprawdopodobniej omlety. Też chciałbym robić Rozalii i naszym dzieciom śniadanie, obiady i kolacje, chciałbym obdarzyć je takim uczuciem, jakim ja i moje siostry jesteśmy darzeni przez moją mamę. Niezadowolony usiadłem na krześle, nie witając się nawet z rodzicielką
  – Co jest, synku – spytała. Nienawidziłem tego, w końcu miałem wtedy siedemnaście lat, do tych najmłodszych nie należałem. ,, Nic’’, burknąłem nieprzyjaźnie, wiem, to moja matka, ale nie dałem rady.
– Przecież widzę – powiedziała, po czym podeszła do mnie, powolnym krokiem, pełnym gracji i przytuliła mocno. Kochana mama. I zacząłem opowiadać jej o wszystkim.
   – No i jak widzisz, kocham ją, a ja jej też chyba nie jestem obojętny – skwitowałem. Obawiałem się najgorszego, że zacznie krzyczeć, mówić jacy my jesteśmy źli, że jak tak można, przecież jesteśmy rodziną. Najbardziej jednak tego, że rozkaże spakować walizki Rozie i nie pozwoli jej już nigdy do nas przyjechać czy też mnie puszczać do wujków. Jednak tak się nie stało. Uśmiechnęła się lekko i poklepała mnie po ramieniu, na którym jeszcze chwilkę wcześniej opierała się.
    – Nie wiem czy powinnam ci o tym mówić, ale dla waszego szczęścia zrobię wszystko. Kocham was oboje – powiedziała. – Roza nie jest twoją kuzynką, znaczy Dawid i Maria są jej rodzicami, ale nie biologicznymi, Rozalia została zaadoptowana – wyznała. Patrzyłem na mamę, jak na kosmitkę. To, co powiedziała na pewno nie mogło należeć do faktów prawdziwych. Swój zadziwiony wzrok przeniosłem na drzwi. Dostrzegłem tam szczupłą, wręcz wychudzoną sylwetkę Roz. Nasze spojrzenia zetknęły się. Musiała wszystko słyszeć.  Zbliżyła się do mnie, a gdy już dotarła, zarzuciła swoje chłodne wręcz lodowate dłonie na moją szyję, wypowiadając dwa najpiękniejsze słowa na świecie: ,, Kocham cię’’.